Kilka wierszy z mojego debiutanckiej książki poetyckiej "Zawsze słowo".
REMINISCENCJE
ta rana, o dryfujących w przeciwne strony brzegach,
bywa ostatnią rzeczą, która jeszcze boli
Maciej Woźniak
Nie wszystek jestem. Trudno być
inaczej, boś nie z tych, dla których się zmyśla pragnienia.
Przynajmniej to pozostaje - w bólu jesteś tak brutalnie, jak brutalnie
nie ma mnie w tobie. To tylko literacka gra, a jednak dociera
mój odcisk do krwi z wodą. Przejmujący patos ostatnich nut
mdli mnie fałszywym akordem, jak przyprawiony miodem kawał
surowego mięsa. I gdzie ja teraz będę się golił, kiedy katedra
ze swym cichym z defi nicji kątem, tętni głuchym rytmem techno
i spazmem pośladków przejmujących pogańskim ciepłem
każdy z fi larów? Wydziedziczenie jest gorsze od wygnania.
Ziemia jałowa od ugoru. Ryby, które wpłynęły na mieliznę
toną w piasku. O, cieniu mój w żałobie po mnie! Chciałbym
znaleźć choć jedną literę godną tematu.
Z BORGESA
(Andrzejowi Sosnowskiemu)
ja wolę być bliżej widoku
za oknem wierzyć że dobrze
odlana szyba nie musi kłamać
że nawet krzywe zwierciadło
jest szczere na swój własny sposób
ja wolę widok za oknem
od wysiłku rzemieślników
grzebiących we wnętrznościach
framug skręcających ramy
stukających młotkiem procedury
w oporną futrynę zgrzytających
styropianem o gładź szkła
ja wolę jednak widzieć
niż zaprzątać uwagę procesem
patrzenia słowo jest jak światło:
zaledwie pośredniczy prawdę
ja wolę piękno chociażby pozorne
lizaka w papierku kwiaty pod kloszem
wiem że kamień
który trzymam w ręku
ma potencjał transcendencji
tylko w groźbie mojej głowie
za oknem szum jezdni bryła bloku fraktale drzew kwilenie niewidocznych ptaków miasto
odległe echa monad
ja wolę
LOCUS ILLE
Bo właściwie o co w tym wszystkim chodzi?
Żeby zajrzeć pod podszewkę tej brudnej
tapety, która straszy pustką? Horror
metaphysicus czterech ścian po brzegi
wypełnionych stosem mebli, mdłym farszem
książek zdradzonych w najmniej spodziewanym
słowie, szumem wiatraka pełniącego
wartę nad ogniskiem procesora. Dom
ze zgubionym genius loci, dom z ratą
płaconą w terminie jako gwarantem
istnienia, dom ze zwichniętym skrzydłem drzwi.
Ślady stóp giną w dywanie bujnym jak
chwast. Sufi t ustępuje pola. Dłonie
próbują na oślep zakorzeniać się
w przedmiotach. Za oknem zmiana świateł.
Ruszam dzwoniąc na dnie kieszeni mocno
pordzewiałym kluczem.
EXEGERUNT MONUMENTUM
Siedzimy pod monstrualnym monumentem u wybrzeży Sewastopola.
Niebo idealnie jednolite, jakby nas okryła wielka ukraińska fl aga
i cały ten obszar przypadł na pierwszy z kolorów. Zdejmuję buta
próbując określić rozmiar stopy radzieckich żołnierzy. Już na oko
widać, że proporcje odzwierciedlają liczebność Armii Czerwonej
do wojsk Drugiej Rzeczpospolitej. A format pomników jest
wprost proporcjonalny do ilości wylanej krwi. Robimy zdjęcia,
lecz obiekt rozsadza kadry jak granat. Pepesza kaliber tysiąc
milimetrów nadziewa na bagnet order słońca. Chłopcy malowani
w pysk. Zastanawiamy się jak to musiało wyglądać, kiedy wszyscy
mieli na dzienny przydział kromkę chleba i litr spirytusu. Dominik
wywołuje poruszenie wśród dziewczyn: „Wyobraźcie sobie co by było,
gdyby któremuś z nich odpadły teraz jaja wielkie jak dzwony”.
HISTORIA NIECHCĄCEJ REWOLUCJI
Fakty nie mają znaczenia. „Che kumał chache”.
Cała rzecz w udanej fotografi i, eliksirze
młodej śmierci i niezrozumieniu.
Dyktatura jest nudna: Castro leci na ryj
ku uciesze brukowców i republikanów.
A Che walczy. Na zawsze wolny,
od szeptów za zamkniętymi drzwiami,
od ruiny Hawany, od strajków,
od wyrywanych paznokci,
od noży w środku nocy,
od strzałów w tył głowy.
Idzie w triumfalnym marszu rewolucji,
w kioskach, butikach, weare shopach,
marketach, stacjach benzynowych,
tysiące mil w głąb umocnień wroga.
NISKO. KIRKUT
zapomniane
echo salw
rozrywa widnokrąg gwiazdą Dawida
poskręcane korzenie kości
wolne od pnia
dziurawe werble przestrzelonych czaszek
dudnią głucho
sylabami Tory
semickie imiona
tłuką się w bruk
mój dziadek
obdarował nas ciszą sumienia –
„Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata”
RZESZÓW GŁÓWNY
Soc-mozaika epatuje rajską wizją
lasów, spęczniałych zbożem pól,
słońcem odbitym żółtą smugą
w toni jeziora. Facet z plastrem
w miejscu nosa poprawia pod
siedzeniem zmięty sweter i chwyta
kurczowo swój dobytek: dwie
spłowiałe reklamówki, z zawartością,
której nie chcę poznać.
Gruba blondynka wchodzi
z chłopakiem i nie patrzy na mnie
ostentacyjnie. Starszy pan
w okularach uśmiecha się życzliwie,
jakby wiedział o czym piszę.
FIZJOPOLIS
Miasto. Arterie trakcji pulsują w rytmie
rozkładów. Objuczeni przechodnie nikną
w komórkach domostw, by powrócić za chwilę
w krwioobieg lekko, unosząc się na fali
tętniącego wieczorem rynku. Poprzez nerwy
kierowców przebija się bolesnym kurczem
pędzący ambulans, wielkie makrofagi
śmieciarek suną leniwie na brudne
pobocze. Dzisiaj mecz Wisła – Legia zwiększa
ryzyko stanów zapalnych, zatem w miejscach
najbardziej newralgicznych stoją, gotując
się do aplikacji, niebieskie kapsułki
radiowozów. Kopiec Kościuszki pozwala
dostrzec astmatyczny oddech smogu, którym
miasto krztusi się, kaszląc przy każdym rondzie
dziesiątkami wydechowych gardeł. Sina
blizna Wisły tnąc meandrami twarz miasta,
wrzyna się ostro pod czerwony wyrostek
Wawelu; moment rozbłysku latarni jak
mrugnięcie powiek, jak budzenie się do snu.
WIERSZ PRZERYWANY
muszę przestać o tobie pisać
nie jesteś warta jednej litery
a co dopiero całego
wier
PLEŚŃ MIŁOSNA
obrastam tobą
obrastam tobą wciąż od nowa
zbieram cię lepką jak kożuch
i piję ten kielich
piję ten kielich przez zakrzepłe ustA
już nic nie potrafi ę normalnie powiedzieć
mówię przez pianę
mówię pianą
pijaną
widzę cię ciągle choć na ciebie nie patrzę
to nie jest normalne
obsesja
rodzi zabazgrany papier
kleję z niego kokon
pusty w środku jak wszystkie słowa
daję
nie wyjdzie z tego żadne imago
już cię nigdy nie spotkam choć mieszkasz tuż obok
ta nić oplata mnie dookoła
nie jestem poczwarką
tylko muchą w pajęczym potrzasku
każdy ruch krępuje mnie bardziej
niż twoje spuszczone spojrzenie
twoja prawda o mnie
się nie martw!
i tak sobie nie dam rady
więc szkoda zachodu
kartek nad opóźniającą się nocą
* * *
Jest w tobie takie miejsce, którego boję się dotknąć
najlżejszym tchnieniem marzenia. A przecież nie ma dobrych
decyzji bez ostrza ryzyka na pulsującym całą
bezbronnością gardle. Szale drgają niepewnie tknięte
monetą o niewiadomym dźwięku. Karty na stole
leżą równo i puszczają do mnie oczka swym blaskiem.
Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że jeżeli
mężczyzna robi coś bardzo głupiego, to zawsze
z motywów najszlachetniejszych. Czas rozlał się nieznośnie
i wsiąkł w kanapę, która trzyma mnie w swoich objęciach
każąc patrzeć nieruchomo w ulegającą ciągłym
metamorfozom nierówność sufi tu. Oddaję mu
siebie jak dziecko, dryfując ufnie w nadziei na ląd.
A tutaj galeria zdjęć, które wykorzystano w projekcie graficznym książki: